Od ostatniej niedzieli (25.07.21) chodzi za mną krótki fragment z czytanej wtedy perykopy:
„podniósł oczy i ujrzał”.
Oczywiście, sam cud rozmnożenia chleba też koncentruje uwagę (w jednym z komentarzy ktoś napisał, powołując się m.in. na słowa Balthasara: Dwieście denarów, pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby – to wystarczająco dla najbliższych Jezusowi apostołów, ale dla pięciu tysięcy to naprawdę niewiele. Jednak starczyło dla każdego, a ułomków, które pozostały po chlebach, zebrano dwanaście koszy. „Z ludzkiego niedostatku czyni On – tak jak w Kanie Galilejskiej – niepojęty nadmiar. Bóg, który już w bogactwie przyrody przejawia niepojętą rozrzutność, w porządku zbawienia objawia się jako jeszcze bardziej niepohamowany, beztroski Rozrzutnik”). Tak, Jezus to hojny Rozrzutnik, którzy rzeczywiście „ma gest”, który daje z nadmiarem, ale nie pozwala jednocześnie, by cokolwiek z Jego darów się marnowało… Ale nie o tym.
Słuchając fragmentu zaczerpniętego z Ewangelii wg św. Jana uświadomiłam sobie, że cud rozmnożenia mógłby się w ogóle nie zadziać, gdyby… Jezus wcześniej nie podniósł oczu i nie zobaczył głodnych tłumów… Podniósł oczy i ujrzał… Bo patrzył z miłością i troską. Prosta czynność… a jednak. Ile razy ja opuszczam wzrok, by nie widzieć, bo zobaczywszy, musiałabym czy czułabym się wezwana, by się zaangażować… I nie chodzi tylko o człowieka proszącego pod sklepem o bułkę. Myślę o dziesiątkach informacji, na jakie codziennie natrafiam, skrolując chociażby fejsbukowe wpisy [o samym zjawisku „nieczułego skrolowania” pisałam więcej tutaj: 🖊 https://teologiczna.blog.deon.pl/o-nieczulym-scrollowaniu/], czytając o różnych rodzajach „głodu” – o poszkodowanych w wyniku powodzi, o porwanych w Afryce chrześcijanach, o głodujących dzieciach czekających na pomoc humanitarną, o chorujących – tych daleko i tych blisko, którzy proszą o wpłatę na lek, na operację, i o wielu innych ludziach, sytuacjach… Czy podnoszę oczy i widzę? Czy patrzę na to, co mam, by pomóc, by z małego daru Jezus mógł uczynić większy?
Wdowi grosz, wdowia „złotówka” mogą mieć decydujące znaczenie np. dla jakiejś zbiórki. A gdyby milion osób dorzuciło do niej po złotówce? Wszak ziarnko do ziarnka… Ale możemy pomagać nie tylko materialnie. Nie chodzi bowiem o wielkość daru, ale o to, by płynął on z miłości, czynnej miłości. Jezus przypominał usilnie s. Faustynie: „Żądam od ciebie uczynków miłosierdzia, które mają wypływać z miłości ku Mnie. Miłosierdzie masz okazywać zawsze i wszędzie bliźnim, nie możesz się od tego usunąć ani wymówić, ani uniewinnić. Podaję ci trzy sposoby czynienia miłosierdzia bliźnim: pierwszy – czyn, drugi – słowo, trzeci – modlitwa; w tych trzech stopniach zawiera się pełnia miłosierdzia i jest niezbitym dowodem miłości ku Mnie. W ten sposób dusza wysławia i oddaje cześć miłosierdziu Mojemu” (Dz. 742).
Perspektywa, jaką roztacza Jezus przed Faustyną i przed nami jest pocieszająca – nawet jeśli nie mam dwustu denarów, nawet jeśli nie mam wdowiego grosza, nawet, jeśli nie mogę czynem – mogę wspierać słowem, mogę wspierać modlitwą. Ale czy wspieram? Czy naprawdę modlę się za głodujących, za tych, którzy proszą o modlitwę bądź za tych, za których proszą inni – papież w swoich intencjach, misjonarze, bliscy ludzi chorych, koleżanka, znajomy etc., etc… Czy pozostaje to tylko na poziomie pustych zapewnień? Czy obietnicę modlitwy zamieniam na modlitwę? Na te pytania trzeba sobie odpowiedzieć już w głębi serca i – bez względu na odpowiedź – na nowo „zmotywować” swoje oczy, by nie tylko patrzyły, ale także widziały, by ich spojrzenie było aktywne, by dawało sygnał sercu do troski – poprzez czyn, słowo lub modlitwę – adekwatnie do sytuacji i możliwości.
Może Jezus to właśnie mnie pyta dziś o to, gdzie ma kupić chleba, by nakarmić tych, których dostrzegł, a którzy są także w zasięgu mojego wzroku? Czy odpowiem? Czy poszukam rozwiązania razem z Nim?
*